Moja babcia chorowała już od dłuższego czasu – przeszło 30 lat cierpiała na stwardnienie rozsiane, od kilkunastu lat nie chodziła, miewała kłopoty z wrzodami i nie najmocniejsze już serce.
Życie też jej nie rozpieszczało – w ciągu niecałych trzech lat straciła w wypadkach samochodowych męża i córkę (ciocia była wtedy w ósmym miesiącu ciąży – razem z nią zginął mój nienarodzony kuzyn). Ale babcia z całą pewnością nie przypominała zgorzkniałej, schorowanej staruszki. Była bardzo samodzielna i nie pozwalała robić przy sobie niczego, co była w stanie zrobić sama. Samodzielnie się ubierała i robiła łóżko, dbała o higienę i wygląd (codziennie czesała się przed lusterkiem i malowała brwi kredką), w odległości kilkudziesięciu centymetrów od łóżka umieściła wszystkie niezbędne jej do codziennego funkcjonowania przedmioty: nie tylko lekarstwa czy ubrania, ale także radia ustawione na jej ulubione programy, pilot od telewizora, włącznik od światła, telefon, słuchawkę od domofonu, interesujące ją książki, czy gazety z krzyżówkami i pewnie jeszcze wiele, wiele innych, których nie sposób wymienić. W rodzinie śmialiśmy się, że babcia jest „niezniszczalna”, ciągle snuła plany na kilka lat do przodu. Mówiła, że „musi żyć”, bo trzeba wymienić zlewozmywak, wyremontować łazienkę, bo planuje prezent dla kogoś z rodziny z okazji jakiegoś znaczniejszego wydarzenia (mi z okazji zakończenia studiów sprezentowała niezapomnianą wycieczkę do Turcji śladami świętego Pawła; planowała już też „coś grubszego” z okazji przyszłej okrągłej rocznicy ślubu moich rodziców). Była radosna i wszyscy, którzy ją odwiedzali, byli zaskoczeni jej pogodą ducha i olbrzymim poczuciem humoru. Pamiętała o drobiazgach dla sąsiadek, z którymi się przyjaźniła, z okazji świąt czy imienin, nie zapominała także o księżach, którzy przychodzili do niej w ramach odwiedzin u chorych. Ostatniego z nich, księdza Artura, traktowała wręcz po królewsku- żadna wizyta nie mogła obyć się bez kawy (rozpuszczalnej z mlekiem, bo tę ksiądz lubi najbardziej) i „obowiązkowych” lodów (bakaliowych – największej babci „słabości”, słynnej w całej naszej rodzinie).
10 grudnia babcia trafiła do szpitala. Złamała obie nogi zsunąwszy się z wysokości tapczanu. Wiedzieliśmy, że złamania w tym wieku są zawsze rzeczą poważną, ale i babcia i my byliśmy pewni, że po kilku tygodniach w szpitalu, kiedy kości się zrosną, babcia wróci do domu i będzie tak samo „niezniszczalna”, jak dawniej. Podczas częstych odwiedzin u babci, cieszyłyśmy się razem, że zdążyła jeszcze w tym roku, przed trafieniem do szpitala pojechać do Lichenia. Była to dla niej bardzo ważna podróż, na którą zdecydowała się po wielu latach i choć w samym sanktuarium spędziła tylko kilka godzin, opowiadała o tej wyprawie bardzo dużo przez ostatnich kilka miesięcy. Babci trafienie do szpitala stało się dla niej także etapem nowego cierpienia. Bolały ją nie tylko połamane nogi, ale pojawiły się także szybko nieprzyjemne odleżyny (naprawdę duże na pośladkach i dosyć dokuczliwe na stopach), przykre było też ciągle wkuwanie się pielęgniarek w żyły (żeby podłączyć kroplówki albo pobrać krew), zwłaszcza, że często z racji słabości pojawiały się w nich zatory powodując dodatkowy ból. Nikt także nie potrafił jej powiedzieć kiedy wróci do domu.
Babci pobyt w szpitalu stał się dla mnie początkiem cichych rekolekcji. Przeniosłam się do jej mieszkania, skąd miałam blisko do szpitala, więc odwiedzałam ją niemal codziennie. Już wcześniej, opiekując się nią w każde święta, odkrywałam w niej cierpiącego Chrystusa (tak zresztą łatwiej mi było poradzić sobie z trudnymi czasami relacjami miedzy nami), lecz teraz, gdy znalazła się w szpitalu, zaczęłam odkrywać Go w niej tym wyraźniej. Babcia zawsze była osoba religijna i Bogu ofiarowywała swoje cierpienie. Wiedzieliśmy, że nie należy do niej dzwonić w godzinach, gdy słucha w radiu mszy św., lub odmawia różaniec czy koronkę. Często się zdarzało, że gdy ktoś jej w tym przeszkodził, traktowała go opryskliwie, niemal nieprzyjemnie. Także w szpitalu była blisko Jezusa. Poprosiła, żebyśmy przywieźli jej radio i nastawili tak, by mogła w niedziele słuchać mszy św. Pilnowała, by nikt jej nie przeszkadzał, gdy przyjdzie kapelan i złościła się gdy się spóźniał. Często też mówiąc o swoim cierpieniu oddawała je Bogu. Była też bardzo pogodną pacjentka. Nie skarżyła się na swoje cierpienie, cierpliwie znosiła wszelkie pielęgnacyjne czynności, choć było jej ciężko, że jest zdana na opiekę innych, a sama nie ma sił, by cokolwiek zrobić wokół siebie. Personel bardzo ją lubił i wszyscy na oddziale dbali o nią najlepiej jak potrafili. Mnie zachwycała łagodność, z jaką babcia przyjmowała swoje cierpienie i przedłużający się pobyt w szpitalu.
Dużym przeżyciem dla nas wszystkich był fakt, że babcia pozostawała w szpitalu przez okres świąt Bożego Narodzenia. Pierwszy raz od kilkunastu lat nie jadła z nami wigilii. Także świętowanie przyjścia Pana w kontekście jej choroby nabierało zupełnie nowego wyrazu. On przychodził do niej, rodził się w jej życiu zupełnie inaczej. Choć nie umiałam jeszcze tego nazwać, czułam, że On rodzi się w jej życiu, by przygotować ją na te ostateczne spotkanie. Narodziny Pana w naturalny sposób splotły się z tajemnicą Jego męki, śmierci i zmartwychwstania. Czyż nie po to przyszedł na świat?
Pierwszym momentem prawdziwego załamania mojej ufności w „niezniszczalność” babci był chyba pierwszy dzień nowego roku. Słyszałam już wcześniej od lekarzy, że jej nogi wolno się zrastają, bo kości ze względu na długi okres nie chodzenia babci są słabe jak papier. Ale babcia cały czas czuła się stosunkowo dobrze. Była słaba, ale ciągle dowcipkowała i miała swoje zdanie (zawsze miała silny charakter i lubiła, by wszystko się działo, tak jak ona chce). Ale 1 stycznia nagle trafiła na OIOM. Miała problemy z oddychaniem (tzw. zatorowość płuc, poza tym perforował jej wrzód). Ale nawet w tym miejscu pozostała sobą. Gdy tylko weszłam ja odwiedzić, zapytała mnie czy dobrze wygląda i stwierdziła, że ma ochotę na…. lody. Mojej mamie zakomunikowała, że przyjechała tu tylko na kilka dni, żeby ją „podreperowali”, ale zaraz potem wraca na ortopedię, gdzie przebywała przez większość pobytu w szpitalu. I rzeczywiście po kilku dniach wróciła na „swój” oddział, narzekając jedynie, że ze względu na wrzody, karmią ją tylko mącznymi papkami. W tym czasie też zaczęła żartować z tego, że któryś lekarz doliczył się u niej siedmiu chorób. Jednak kruchość babci coraz bardziej dawała o sobie znać. Kości nie tylko się nie zrastały, ale w nogach zaczęły się pojawiać coraz większe problemy z krążeniem. Babcia z olbrzymią pokorą obserwowała, jak jej stopy najpierw stają się fioletowo-sine a potem postępuje w nich coraz gorzej wyglądająca martwica. Musiało to przecież być dla niej trudne, ale nie okazywała tego, mówiła o swoim stanie ze spokojem, akceptując spotykające ją cierpienie. Sytuacja stała się na tyle poważna, że badający ją naczyniowiec stwierdził, że jeśli nie podda się amputacji obu nóg, nastąpi w którymś momencie zakażenie jakimiś bakteriami, a w konsekwencji ogólne zakażenie organizmu i śmierć. Babcia od razu wyraziła zgodę na operację. Tak się złożyło, że byłam pierwszą osobą, która się o tym dowiedziała. Gdy rozmawiałyśmy, babcia cały czas mi okazywała, że ona w pełni akceptuje tę decyzję i chce byśmy także ją akceptowali. Wiedziała, że to jej szansa by żyć. Z całą pewnością ta decyzja była dla niej bardzo trudna i szukała potwierdzenia słuszności swej decyzji w słowach lekarzy, pielęgniarek, naszych i księży (oprócz księdza kapelana, cały czas odwiedzał ją również ksiądz Artur). Ale z całą pewnością akceptowała fakt, że musi Bogu ofiarować nawet nogi, których nie może używać, a które zawsze były dla niej znakiem nadziei, że może jeszcze kiedyś będzie mogła chodzić. Operacja nastąpiła 7 lutego, bardzo szybko, po podjęciu decyzji o jej konieczności (nie mam pewności, ale domyślam się, że coś niebezpiecznego zaczęło już się dziać w martwiejących nogach i lekarze nie mogli ani chwili zwlekać). Widziałam babcie wieczorem w dniu operacji. Byłam zszokowana jej dobrym humorem (nigdy wcześniej podczas pobytu w szpitalu nie widziałam jej tak radosnej). Była szczęśliwa.
W połowie stycznia zaczęła jej się goić rana po wrzodzie, w tygodniu przed operacją zaczęły się jej zmniejszać odleżyny, teraz usunięto jej tę część ciała, która stanowiła największe zagrożenie dla jej życia. Zaczęła odzyskiwać nadzieję na powrót do domu. Rozmowy z nią były przepełnione radością i nadzieją. Przez dwa dni… Kiedy byłam u niej w piątek (9 lutego), babcia poczuła się trochę gorzej. Była wyraźnie spocona i miała pewne problemy z oddychaniem. W mojej obecności dostała tlen. Już wcześniej zdarzały się podobne sytuacje, więc spokojnie opuściłam babcię, by mogła odpocząć. Po dwóch godzinach od zakończenia mojej wizyty babcia trafiła na oddział Intensywnej Opieki Kardiologicznej. Organizm nie wytrzymał ingerencji związanej z, poważną przecież, operacją. Babcia przeszła zawał, wróciła zatorowość płuc. Lekarze w rozmowie z nami otwarcie mówili, że jej stan jest bardzo poważny. Nie mogli jej pomóc, mogli tylko obserwować jej stan i na tyle, na ile się da, nieść jej ulgę w cierpieniu. Babcia rzeczywiście czuła się źle, lecz znów zapowiadała mamie, że za kilka dni wróci na ortopedię. Tak też się stało, choć pewnie nie w taki sposób, w jaki chciałaby babcia. Babcia wróciła na oddział, lecz teraz została umieszczona w jednoosobowej sali, była popuchnięta, cały czas oddychała przez maskę z tlenem, miała podłączone różne kroplówki i inne dziwne medyczne urządzenia. Miała coraz większe problemy z mówieniem. Ale nawet teraz była pogodna, uśmiechała się, kiwała głową, chciała wiedzieć o naszych codziennych sprawach.
Cały pobyt babci w szpitalu był dla nas wszystkich także niebywałą szkołą miłości. Wcześniej bywało różnie. Babcia miała trudny charakter i często odczuwaliśmy to nieprzyjemnie na własnej skórze. Jej relacje z naszą rodziną mówiąc najkrócej były bardzo skomplikowane. Z jednej strony każdy z nas bardzo ją kochał, z drugiej strony- nosił w sercu bolesne rany związane z obcowaniem z nią. Ale w szpitalu wszystko się zmieniło. Wcześniejsze relacje nie miały żadnego znaczenia. Każdego dnia odwiedzał ją ktoś z naszej rodziny. Spełnialiśmy jej drobne zachcianki (raz zjadła loda, na którego miała taka ochotę, woziliśmy jej rosół lub zupę owocową, jeśli nie miała ochoty na szpitalne jedzenie, staraliśmy się spełniać jej smakowe zachcianki, np. na ananasa- nie udało nam się tylko zdobyć malin). Ona także zaczęła nam okazywać miłość w nowy sposób. Zaczęła rozmawiać z moją siostrą, która wcześniej często traktowała jak powietrze, okazywała każdemu z nas więcej ciepłych uczuć, niż dotychczas. Uczyliśmy się tej miłości wzajemnie, zapominając o tym wszystkim, co było wcześniej. To po prostu przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. W tym czasie była blisko nie tylko nas, ale także blisko Jezusa. To u niego szukała pocieszenia w cierpieniu. Wyczekiwała codziennie kapelana z komunią. Kwiaty, które dostała na Dzień Babci, kazała zanieść do kapicy, aby nie więdły smutno w jej sali, ale by były piękne przy ołtarzu Pana. „Wyzywała” księży, gdy ich wizyta zdawalna jej się zbyt krotka. W tym czasie bardzo towarzyszył jej także ksiądz Artur. Gdy trafiła na OIOM udzielił jej sakramentu namaszczenia chorych, kiedy tylko mógł odwiedzał ją choć na chwilę, okazując jej także swoje przywiązanie. Bardzo ważne były dla niej te wizyty i chętnie potem o nich rozmawiała. Myślę, że nie tylko dla nas, ale także dla niej, był to czas ogromnego duchowego wzrostu.
W tych ostatnich dniach po operacji, gdy jej stan gwałtownie się pogorszył szczególnie mocno odczuwało się atmosferę miłości i Bożej obecności. Zarówno nasza rodzina, jak i ksiądz Artur, staraliśmy się jej poświęcać jak najwięcej czasu, by jak najmniej w tym czasie była sama. Ona nie mogła już mówić, a nasze słowa mogły już być tylko cieple i pełne miłości. Rozmawiając z nią, mówiłam jej o tym jak bardzo mnie zmienił jej pobyt w szpitalu. Jak wielkie to były dla mnie rekolekcje, jak wydoskonaliła się moja miłość do niej. Wiem, że rozumiała to, co starałam się jej przekazać w niedoskonałych słowach i uśmiechała się. Nie potrzebowałam lepszej odpowiedzi. Nie rozmawialiśmy z nią o śmierci, lecz raczej o niebie, które stanie się jej mieszkaniem, gdy od nas odejdzie. Odeszła szybko, tydzień po operacji, 15 lutego…
Nie tylko babci pobyt w szpitalu stał się dla nas okresem dojrzewania w miłości. Także dzień jej pogrzebu stał się dla tych, co zostali, pięknym świętem. Pochowana została tak jak chciała, w grobie dziadka, na cmentarzu parafialnym. Także msza pogrzebowa uderzała nas pięknem swej liturgii. Ksiądz Artur przypomniał nam w trakcie kazania, jak pięknie babcia uczyła nas miłości do Boga. Choć wiele cierpiała, Bóg okazywał jej także wiele dobroci. Mogła się nacieszyć nie tylko wyjazdem do Lichenia, ale także dwoma mszami odprawionymi przez księdza Artura, już prawie rok temu, u niej w domu: jednej z okazji imienin (Barbary), a pod koniec marca z okazji jej 75-tych urodzin. Jestem pewna, że babcia odeszła do Pana szczęśliwa i teraz, już spokojna i wolna od cierpienia, spogląda na nas z miłością z górnego Jeruzalem. Wiem, że babci choroba i odejście, choć w pewnym sensie na pewno były dla mnie trudne, pozwoliły mi na nowo zacząć odkrywać Boże tajemnice. Najpierw te ukryte w Bożym Narodzeniu, przypominające, że Jezus właśnie na to się narodził, by cierpieć i umrzeć za nasze grzechy, dając nam nadzieję zmartwychwstania. Potem te, które ukazują cierpienie jako szkołę miłości, jeśli potrafi się je ofiarować Bogu. Pokazujące, że jak Hiob, trzeba z rąk Pana przyjąć nie tylko to, co jest dobre, ale też to, co jest trudne. Dotknęłam tajemnicy, tego, że wszystko co mamy, należy do Boga, że czasami trzeba Mu oddać nie tylko drobne przyjemności, to co lubimy, lecz nawet siebie, nawet własne ciało, bo nic, naprawdę nic, co mamy, do nas nie należy. Także śmierć babci, przypadająca niemal w przede dniu Wielkiego Postu, uczy na nowo przeżywać ten liturgiczny okres. „Z prochu pochodzisz i w proch się obrócisz”- jak inaczej te słowa brzmiały w środę popielcową, gdy bardzo świeże jest jeszcze wspomnienie pogrzebu. Lecz pamięć o śmierci, tym bardziej otwiera na tajemnicę zmartwychwstania i pozwala przeżyć oczekiwanie na Paschę w radości przyszłego spotkania w górnym Jeruzalem.